"Nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu"

autor: Dziadek Jacek data: 04.05.2021

Kawałek wspomnień mojej mamy spisanych przeze mnie już dwadzieścia lat temu. Wyjaśnia brak ich z czasów poprzedzających wyzwolenie w Józefkowie. W domu zostali małoletni Janek - "Nynaś" jeszcze młodsza od niego Krysia, którą w czasie aresztowania zabrał za Strugę i przez Żagno uciekli do partyzantów. Nieco starsza Wanda pracowała w restauracji u Dazowej a Lucyna (również nieletnia) u Bobkiego (sołtys w Łąkiem) więc nie było ich również podczas aresztowania. Najstarszy Zenek - Anzelm był w Lubece w oflagu, trochę młodszy Władek nie powrócił...

...z kopania umocnień pod Kurskiem gdzie został rozstrzelany za posiadanie ulotek o czym dowiedzieli się dopiero sporo po wojnie. Dziadek nie dojechał do obozu, został zamęczony przez gestapo na przesłuchaniach, najpierw w Lipnie a potem w Grudziądzu. Po śmierci ciało zostało wywiezione w nieznanym kierunku - ponoć z Grudziądza wywozili do żwirowni za Grupą Górną. Dziwne, że oszczędni Niemcy aż za Wisłą grzebali swe ofiary.
Z obozu wróciły, babcia i jej córki, moja mama Natala i Helena. Brata Czesława, (którego w obozie uchronili od śmierci między innymi o. Sylwester Niewiadomy Bernardyn z Wymyślina i jeszcze paru znajomych), do domu przywiózł mój ojciec Antoni.

Do domu

„W Swarożynie – opowiadała mama - momentu wyzwolenia można było by nie zauważyć, gdyby nie „zwiadowszczyki” . Wyglądali na małych tatarskich konikach jakby jeździli na psach. Wpadli na podwórko. Jeden miał na mundur założoną białą koszulę z wykrochmalonym żabotem . Wyglądał jak błazen w cyrku. Kilku weszło do domu i gdy zobaczyli nasze gołe głowy zapytali czy z gułagu i gdzie germańcy. Gospodarz odpowiedział po polsku, że od paru dni nie było ich widać, a ci Niemcy z tego domu za nami to już wcześniej uciekli. Oni też to zauważyli, bo z tamtej strony po podpaleniu kilkudziesięciu uli przyjechało paru na swych małych konikach. Nie czekając, aż ci od nas powsiadają na swoje, pojechali do wsi. Pozaglądali do chałup, pokręcili się wzdłuż szosy i pojechali dalej. Po paru dniach zaczęły jeździć szosą ciężarówki w jedną i w drugą stronę. Niedaleko polami przepędzali ogromne stada krów – na wschód. Chyba tysiące i głodne, bo tak do gołej ziemi wszystko wyjadły i zostawiły wydeptany martwy pas ziemi. Wiele pozdychało.

Zrobiło się ciepło. Śniegu już dawno nie było. Gospodarz mówił, byśmy jeszcze poczekały, aż się całkiem uspokoi. My nie mogłyśmy już dłużej tak siedzieć. Przecież zaraz Wielkanoc, trzeba do domu, do dzieciaków. Gospodarze dali nam na drogę chleba, twarogu, jajek i suchej kiełbasy. Ja z tego domu za nimi, przyniosłam taką poszewkę na poduszkę, żeby to jedzenie w nią włożyć, bo przecież nie mieliśmy toreb. Wzięłam taką najmniejszą, tą taką z tymi jedwabnymi, wyhaftowanymi inicjałami. Tam wszystkie takie były. Cała szafa. Kilka szaf. I kryształy stały na bufetach. To był duży dom. Mogłyśmy tam zostać. Nikt by nas nie wygonił, bo to było po Niemcach, a my byłyśmy z obozu i tyle nam zrobili krzywdy. Wzięłam tylko tą jedną małą poszewkę i poszłyśmy do domu, do tej „bidy”, bo przecież nic nie jest w stanie, powstrzymać, albo zawrócić z drogi do domu.”

Tydzień przed Wielkanocą dojechały na odkrytej platformie kolejowej do Skępego. Był już wieczór, gdy stanęły na szosie, przy zaoranym polu Kawczyńskich. Było widać ich dom otoczony wiśniowym sadem. Nie wytrzymały i zaczęły biec przez pole na skróty. Najwidoczniej w domu też je zauważono, bo trzy małe postacie wyłoniły się z furtki i biegły przez zaorane pole. Miały na sobie nocne koszule. Ta najmniejsza (Krysia) na pewno nie swoją, bo o dobre pół metra za długą. Co chwilę musiała ją przydeptywać co sprawiało, że częściej niż Wanda i Lucyna padała z wyciągniętymi do przodu rękoma. Robiły przy tym tyle wrzasku, że usłyszał je Janek, który czymś się zajmował za domem. Przeskoczył przez płot i dogonił dziewczyny, mimo, że wybiegły o wiele wcześniej i pierwszy dopadł Helenę na środku pola. Po chwili wszyscy razem się przytulali, całowali i przewracali w zaorane bruzdy pola. Płakali, śmiali się i krzyczeli. Łzy im płynęły jak potoki. Rozmazywali łzy po całych twarzach brudnymi od ziemi rękoma. Wyglądali jak Indianie po wstąpieniu na wojenną ścieżkę.
Gdy trochę ochłonęli, postanowili pójść w końcu do domu, żeby się umyć. Nie było to jednak takie proste. W domu nie było nawet „kubka” wody. Nie dlatego, że wyschła studnia. W studni była woda, a łańcuch też się nie urwał. Na końcu łańcucha nie było wiadra. Wiadro stało w kuchni obok innych wiader. Obok sagana do gotowania kartofli dla świń i innych garnków. Obok balii do prania – w tej, w której się kąpali. Wszystko wypełnione było spirytusem. Janek – Nynaś, nanosił go nosidłem z gorzelnianej cysterny.
- To wszystko przyniosłem, zanim utopił się tam ten Rusek - odpowiedział, gdy starsze siostry próbowały go skarcić.

- W beczce od deszczówki też miałem, ale przeciekała, bo się rozeschła i wszystko uciekło. Teraz jest już szczelna, ale pilnują i już się nie da przynieść.
Bardzo długo musiały z nim pertraktować by opróżnił parę naczyń. Wylać nie pozwalał, bo przecież za spirytus wszystko można było „od nich” dostać.
- A za co jest to jedzenie, które jedliśmy przez cały czas”.- Dał się jednak przekonać tym, że spirytus bardzo szybko paruje i nie długo w otwartych naczyniach straci na swej wartości albo całkowicie zniknie. Przelali zawartości naczyń do uszczelnionej beczki po deszczówce. Dzięki temu mieli w czym się umyć i ugotować kartoflanki.
Całą noc przegadali. O tych, którzy powrócili, i tych, którzy jeszcze nie i chyba już nie powrócą. O tacie, Władku, Cześku, Zenku. Wielu sąsiadów już wróciło. Tata i Władek nie wrócą, ale Zenek i Czesiek może...

Był to czas powrotów. Codziennie zajeżdżało na ich podwórze kilka furmanek, by napoić konie, (były już wolne wiadra), lub przenocować w stodole. Bramę zamykali dopiero na noc, a i w nocy nieraz ktoś jeszcze szukał postoju. Tak to jest, gdy się mieszka w pierwszej „chałupie” przy drodze. Każdy idący w stronę ich domu człowiek, czy skręcający z szosy wóz, wywoływał drżenie serca i przynosił za każdym razem odrobinkę nadziei. Był to czas powrotów, czas nadziei. Był to przecież Wielki Tydzień, w którym wszyscy oczekujemy cudu. Rano w Wielką Sobotę wyjechali nocujący w stodole ludzie. Janek zagrabił z dziewczynami podwórze. Posypali tak jak przed wojną żółtym piaskiem i pociętym na sieczkę tatarakiem. Wszystko było tak jak zawsze, nawet ten zapach tataraku. Żeby jeszcze oni...
Wieczorem Natala zobaczyła skręcający z szosy wóz. Powiedziała do Janka, żeby się nimi zajął, gdy wjadą na podwórze, a sama zrezygnowana, choć z odrobinką nadziei weszła do domu. Nim zamknęła drzwi usłyszała niesamowity wrzask brata.
- Czesiek wrócił ! –

Babcia omal nie zemdlała. Wszyscy jak stali wybiegli na podwórze. Na podwórzu stała furmanka zaprzężona w dwa konie, naładowana jakimiś bambetlami a na ich wierzchu, na stercie pierzyn leżał Czesław. Próbował się z nich wygrzebać przy pomocy Janka. Wszyscy podbiegli mu pomagać. Wrzawa, płacze, piski, śmiechy. Nikt nie zauważył szczupłego chłopaka stojącego z boku za końmi. Przywiózł im syna i brata, a teraz - najlepiej jakby udało mu się zniknąć. Nie lubił takich sytuacji. Oni już razem, a on ma jeszcze tak daleko, że aż nie wiadomo jak daleko.

Gdy Czesław postawił nogi na ziemi obcałowywali go wszyscy, aż zaczął krzyczeć, że go zaduszą. W końcu, uspokoili się trochę i powycierali zapłakane twarze. Czesiek kazał Nynasiowi by pomógł rozprząc konie, a dziewczynom by zaczęły wnosić wszystko z wozu do domu, – bo przecież Tosiek sam nie da rady.
Na te słowa, Natali zadrżały nogi i osunęła się na ziemię. To na pewno te jej trzydzieści trzy kilogramy tak ją na ziemię ściągnęły, że aż konie się zaniepokoiły. Zaczęli ją cucić, a Janek powiedział, że znowu chce śledzia tak jak zawsze. Faktycznie, omdlenia Natali (te przed wojną) kończyły się wysyłaniem kogoś do sklepu po solonego śledzia. Już nawet Żyd wiedział, że tylko śledź może postawić ją na nogi. Kupującą Lucynę a potem Janka pytał zawsze, czy to znowu Natalka zemdlała. Teraz już nie ma sklepiku i tego Żyda. Rewki, jego córki, z którą chodzili do szkoły też już nie ma. Śledzi też, więc klepali Natalę po twarzy śmiejąc się z przypomnianej przez Nynasia historii. Słyszała wszystko. Najwyraźniej zakończenie. Było jej głupio, zwłaszcza, że nad swoją twarzą zobaczyła twarz Tośka. Czesław kazał mu ją zabrać na ławkę pod dom, żeby nie przeszkadzali rozpakowywać przywiezionych rzeczy. Sam z nimi usiadł, potem dosiadła się babcia i tak we czwórkę objęci tulili się i płakali nawzajem uspokajając się i wycierając łzy płynące jak grochy. W tym czasie dziewczyny pownosiły toboły i tobołki do domu, a Janek wprowadził konie do obory, po zabranych przez Folksdojcza krowach (bo przecież stajni nigdy nie mieli). Potem zawołał Lucynę i Krysie, żeby pomogły mu zdjąć z wozu przysypany sianem ogromny krąg żółtego sera.
– Takiego jeszcze w życiu nie widziałem – krzyczał Nynaś turlając po ziemi w stronę domu. Oprócz tego sera przywieźli zasolonego w kamiennym garnku, prawie całego świniaka.
„Tak skruszał – opowiadał tata - że można było jeść na surowo. Mieliśmy jeszcze więcej. Były dwa worki mąki, ale każdemu po drodze dawaliśmy za inne rzeczy, których potrzebowaliśmy. Prowadziliśmy pięknego konia. Chyba nawet ładniejszego od „Baśki” (tej, co na mobilizacje twój dziadek oddał z nową nieużywaną jeszcze uprzężą mówiąc – konia nie żal a uprząż po cóż dać starą). Prowadziliśmy luzem, bo bestia nie chciała się słuchać po Polsku. Chciałem obłaskawić, ale od razu za Wejherowem Ruski zabrali. A te szkapy to nam w Toruniu wymienili. Mieliśmy młode. Te już prawie zębów nie miały. W Fordonie, tymi na pewno nie dałbym rady przez most przejechać. Tam była jedyna przeprawa przez Wisłę. Most pontonowy, bo ten żelazny był wysadzony. Na piechotę można byłoby po nim jakoś przejść, ale z Czesławem, no i szkoda koni i wozu. Zrobili szlaban z jednej i drugiej strony. Karabiny maszynowe i działka przeciwlotnicze w okopach. Pełno wartowników. Staliśmy tam dwa dni. Mnóstwo ludzi i furmanek. Nikt nie wiedział czy będą przepuszczać. A co z mostem w Toruniu też nie było pewności, że jest? Trzeba by dookoła przez Bydgoszcz – a to o wiele dalej.

Poszedłem. Cześkowi dałem bat i kazałem każdego przegonić, bo mówię, że się nie obejrzysz jak jeden będzie zagadywał a drugi wszystko z wozu ściągnie. Z jednym wartownikiem trochę pogadałem. Po rosyjsku. Ciężko było go nazwać ziomkiem, bo miał skośne oczy. Gdzieś go z Mandżurii aż tu przygnało. Potem dopiero przyszedł drugi. Temu to i „złoty – pozłacany” zegarek się spodobał. Z obozu go niosłem przez całą ewakuację (razem ze scyzorykiem Gerlacha, który ja w dzieciństwie zgubiłem) i aż tu się przydał. Kazał patrzeć a jak da znać to tak powoli, niby zawracając, żeby inni się nie spostrzegli, podjechać w stronę szlabanu. On wtedy go podniesie. Najpierw dzwonił na drugą stronę czy nie będą jechać jakieś czołgi czy samochody. No i dał znać. Machnął w moją stronę głową. Wszyscy to widzieli, bo cały czas nie spuszczali mnie z oczu. Podjechaliśmy do szlabanu i wjechaliśmy na most a wszystkie furmanki za nami. Zaczęli strzelać żeby powstrzymać resztę. Nasze konie, gdy je podciąłem lekko batem, zwyczajne widocznie do takich gonitw, spragnione ruchu po dwudniowym bezczynnym staniu, nie dotykały nawet kopytami desek mostu. Płynęły w powietrzu. A wóz – myślałem, że się rozsypie. Czesławowi oczy wyszły na wierzch i wyglądał jakby w tych pierzynach frunął jak w chmurach. Na drugiej stronie szlaban czekał już podniesiony, a wartownicy na wszelki wypadek zeszli aż za schron ułożony z worków wypełnionych piaskiem. Przejechało za nami mnóstwo furmanek. Nie patrzyłem nawet ile. Dałem koniom swobodę a one nie zatrzymały się jeszcze przez parę kilometrów. To były dobre konie. A tych to chyba nawet do pługa by nie zaprzągł, bo by się przewróciły. Do Prokopowicz na pewno też by nie dociągnęły tego wozu. I tak wiedziałem, że nie mogę tam jechać. To był już Związek Radziecki. Wiedziałem, co oni robią ze swoimi powracającymi z obozów lub oflagów. Wszyscy trafiali jako szpiedzy do gułagów na Syberię lub byli rozstrzeliwani tak jak ci, którzy nie chcieli wcielić się do Armii Czerwonej po odbiciu z obozu.
Zresztą sam wtedy nie wiedziałem co robić.


„Napisałem do domu, że żyję i zostałem”.


Skomentuj na forum...