Powroty. Konspiracja

autor: Dziadek Jacek data: 18.05.2021

„Uważacie, że bez was wojna się nie skończy? Zaczęli bez nas na dworach i w salonach i tam jak zawsze bez nas zakończą. My jesteśmy potrzebni do noszenia karabinów i załadowywania dział. My wbijemy słupy graniczne, ale to oni w salonach wyznaczą przebieg granicy. Najechali nas sąsiedzi, sojusznicy zostawili bez pomocy. Nie wiadomo, co jeszcze jest umówione. (...) Nie śpieszcie się umierać. Nic teraz po waszej śmierci! Niech to się wyklaruje. Przyjdzie czas to i ja z wami pójdę.”


Czy tak wyglądała ta rozmowa, i czy w ogóle miała miejsce nie wiem na pewno. Pewne jest, że Czesław już wczesną wiosną 1940 roku, razem z absolwentem Seminarium Nauczycielskiego Edwardem Ruszkowskim (ps.”Sierp”) z Żagna założyli grupę konspiracyjną POZ „Znak” . Przyjął pseudonim „Stańczyk”. Przysięgę złożył Józefowi Wiśniewskiemu (ps. „Szczerba”) z Sumina, który był wtedy Komendantem POZ „Znak” na powiat Lipno .

Mały, ledwie widoczny spoza wiśniowego sadu wiejski domek, leżący na końcu Józefkowa, z dyskretnym wejrzeniem na szosę z Lipna, stał się centrum propagandy i wywiadu POZ Skępe a niedługo Obwodu AK Lipno. Czesław zawsze wokół siebie skupiał wielu przyjaciół, a wtedy mimo okupacji wcale to nie zostało przerwane, lecz bardziej się spotęgowało. Wizyty Ludomira Narczewskiego (ps. Młot), Edwarda Ruszkowskiego, i Tadeusza Kowalskiego (ps. Tomasz) stały się codziennością.
Nie znalazłem zdjęcia Tadeusza Kowalskiego (prawdopodobnie robił zdjęcia) ale mam jego obrazek pastelami z widokiem na klasztor zamieszczony w którymś z poprzednich postów.

To chyba Tadeusz (?) już przy furtce głaszcząc łaszących się Azę i Tumrego wołał do babci by dolała kwartę wody do zupy, bo jeszcze jedna gęba będzie na obiedzie. To chyba on musiał obejrzeć narty Nynasia i dać klapsa zaczepiającej go Krysi. Wchodzili po stromych schodkach (bardziej podobnych do drabiny) na stryszek gdzie było małe pomieszczenie z okienkiem. Przesiadywali tam nieraz do rana. Gdy przyjeżdżał ktoś ważniejszy, zamykali się w pokoju Naty. Po, przeważnie nie za długiej rozmowie, pojedynczo lub parami szli w stronę szosy i do torów a wzdłuż nich jedni na stację do Skępego a drudzy, do Karnkowa, by wsiadając na jednej stacyjce nie wzbudzać podejrzenia. Miejscowi odjeżdżali na rowerach - też nie wszyscy naraz. Czesław zapytywany przez Natalę, o co chodzi, odpowiadał, że przyjdzie czas to i ona się dowie.

Na dziadka ten czas musiał dość szybko przyjść, gdyż nie nagabywał syna pytaniami a nawet pomagał mu formułować wykrętne odpowiedzi dla reszty rodzeństwa. Wielokrotnie też uczestniczył w spotkaniach za zamkniętymi drzwiami. Chyba już na początku lata 1940r, Natala została zaprzysiężona przez brata w obecności Ludomira Narczewskiego i przyjęła pseudonim „Czertwan”. Po niej niedługo przyszedł czas na Helenę (ps. „Koniczynka”). Przed resztą rodzeństwa większości sytuacji nie można było ukryć – zwłaszcza, gdy trzeba było wysuszyć porozkładane w tym celu po całym domu luźne kartki drukowanych ulotek, lub gazetki „Iskra Wolności”, którą Czesław redagował wraz z kolegami. Zamieszczali w niej wiadomości usłyszane w radio i te przywożone z Warszawy przez kuriera o pseudonimie „Wojtek”. Przywoził on również ulotki akcji „N” . Przyjeżdżał z Warszawy pociągiem, ale bardzo rzadko wysiadał i przychodził do „nas” do domu.

Przekazywanie wszystkiego odbywało się w pociągu między stacyjkami Karnkowo i Skępe. Jechał zawsze od strony Lipna. Nim pociąg zatrzymał się, wystawiał głowę przez otwarte okno dając w ten sposób znak, że jest wszystko w porządku i czeka na łączniczkę. Stojąca na peronie Natala, (ona była wyznaczona do kontaktowania się z „Wojtkiem”), z daleka widziała wystającą z okna jego głowę i roześmianą twarz. Podobał się jej zwłaszcza w kapeluszu, który musiał przytrzymywać by wiatr mu go z głowy nie zabrał. Widywali się często, ale nigdy długo nie rozmawiali. Nawet, gdy przychodził do domu zawsze było coś ważniejszego.
„Pamiętam jego uśmiech – mówiła mama - te iskierki w oczach, gdy po wejściu do wagonu wymienialiśmy spojrzenia. Przechodziłam obok niego jak byśmy się nie znali, nawet nie podawaliśmy sobie rąk na przywitanie. Szłam na koniec wagonu a on za mną. Wchodziłam do toalety i tam wiedząc, że Wojtek trzyma rękę na klamce, wyjmowałam spod płaszcza paczki z naszą gazetką. Nieraz było ich tak dużo, że ledwie zdążałam powyjmować wszystko, nim pociąg dojechał do Skępego. Leżały na całej podłodze. Bałam się, że ktoś inny po mnie wejdzie do ubikacji, ale był to zawsze „Wojtek”, który zamieniając się ze mną, dawał mi do ręki paczkę lub jakieś zawiniątko. Wsadzałam je pod płaszcz za jeden z pasków po wyjętych gazetkach. Wysiadałam pośpiesznie z pociągu. Parokrotnie zamierzałam zostać i poczekać aż on zapakuje pozostawione przeze mnie paczki do swojej brązowej teczki (na pewno nie zawsze mu to wszystko się mieściło). Chciałam zostać i chociaż chwilę porozmawiać a potem podać na pożegnanie rękę tak jak to normalnie się robi i wysiąść dopiero w Czermnie albo nawet w Koziołku”.

Nigdy się na to nie zdecydowała. Potem, gdy już się nie spotykali, myślała, że zginął w powstaniu. Podobno jednak przeżył, bo długo po wojnie, przyjechał do Józefkowa przedstawiając się Nacie, jako „Wojtek”. Dowiedział się, że Natala wyszła za mąż i mieszka w Lipnie. Nie szukał dalej a nawet nie skontaktował się z Czesławem. Najwidoczniej stwierdził, że za późno powrócił. Było to w latach pięćdziesiątych – a wtedy „powroty” trwały dłużej. Mojej mamie, (mimo, że o tym nigdy nie mówiła) na pewno utkwił w pamięci, bo mój starszy brat ma na imię Wojtek.

Wróćmy jednak do wcześniejszych wydarzeń. Przeplatały się ważne z mniej ważnymi. Były przymusowe roboty pod Malborkiem, o których za dużo nigdy nie mówiono. Bo przecież praca przy kopaniu buraków nie jest warta opowiadania.

„Zabrali na nią wszystkie starsze dzieciaki; - opowiadała mama - Zenka nie - bo był w oflagu. Władka też nie, – bo chyba jego już wtedy wzięli do Organizacji Todta. Władek prosił Kartawego - swojego kolegę z Lipna, by ten siekierą odrąbał mu palec – to by go nie wzięli. (Ten temat był często rozwijany i powstawał dylemat, co by było dla niego lepsze od tego, co go spotkało na wschodzie). Czesław był, ja byłam z Heleną, Lucyna też, ale Wandy ani Janka nie wzięli, bo byli za mali. Krysi też nie, bo dla niej za całe zarobione pieniądze – kontynuowała mama - kupiłam w Malborku taką prawdziwą lalkę z porcelanową głową, prawdziwymi włosami – nie taką szmacianą z oczami z guzików, które nam szyła twoja babcia. Kupiłam ją w sklepie zaraz przy dworcu, jak wracaliśmy do domu.”
Tak zawsze wyglądała relacja mojej mamy z pobytu na przymusowych robotach. Bardziej pamiętała i opowiadała o tym wszystkim, co robili, by już więcej na roboty nie wyjeżdżać. Wielokrotnie słyszałem opowiadanie o ucieczkach przez okno. W samych koszulach nocnych, na bosaka po zamarzniętych kałużach, do Banaszki, by schować się przed werbującym na roboty sołtysem.
„Kiedyś nawet - opowiadała - przesiedzieliśmy całą noc u niej w kominie, bo sołtys Belitz (nosił żółty mundur ) i jeszcze paru innych chyba urzędników chodzili od domu, do domu i po kolei wszystkich zapisywali do wywozu na roboty. Sołtys wiedział, że z Banaszkową nikt nie mieszka, ale i tak do niej przyszli sprawdzić, a my do komina.”

Potem, dziadek z Czesławem pobudowali nad pralnią drugą ścianę, za którą przez kilka odsuwanych desek wchodziło się do małego pomieszczenia. Wejście było od strony obory przez gromadzone dla krowy siano i ciężko było się zorientować, że to nie koniec budynku. „Wielokrotnie ukrywaliśmy się tam przed sołtysem, a nawet jeden żandarm szukał nas na sianie i stojąc przy nas tylko o grubość desek (słyszeliśmy jak sapał) stwierdził, że nikogo tam nie było.” Kryjówka ta była wykorzystywana wielokrotnie. Oprócz swoich, korzystał z niej w kwietniu 1942 roku między innymi szef sztabu Okręgu Mazowsze POZ kpt. German Marcinkowski ps. „Kmita”. Ukrywani też byli angielscy piloci – jeńcy z obozu jenieckiego w Kikole. „Tych lotników, - mówiła - Czesiek po kolei wywoził pociągiem do Andrzeja Ramlaua, gajowego w Jesionce koło Dobrzejewic. Obwiązywał im głowy chustami, tak jakby bolały ich zęby.”

Aby uniknąć na przyszłość wywozu na przymusowe roboty dziadek pozałatwiał wszystkim „dzieciakom” prace. „Zenka i Władka nie ma, ale was resztę chcę mieć przy sobie”.
http://forum.tradytor.pl/download/xfile.php,qid=40556.pagespeed.ic.nMCqa5OezY.webp
Od lewej chyba Władek, Helena, Wanda, Janek w oknie, babcia z Dusią, dziadek, Krysia, Natala i Lucyna

Czesław trafił na budowę szosy koło Chrostkowa – był pomocnikiem jakiegoś niemieckiego inżyniera (przed wojną zdążył ukończyć kurs kreślarski w Warszawie). Miał stamtąd blisko do domu. Natala poszła na służbę do Rossnerów do tych, co mieszkali na piętrze, naprzeciw bramy klasztoru. Jej mąż był kucharzem w „internacie”, dla Hitlerjugend. (Stacjonowali w klasztorze i w drewnianych barakach zbudowanych na jego terenie. To oni ze swymi dowódcami – wychowawcami, urządzali sobie strzelania nawet w kościele). Hela u ich córki. Wanda w restauracji u Dazowej, Lucyna – u Bobkiego w gospodarstwie. Nynaś i Krysia byli za mali by trzeba było ich strzec przed wywiezieniem na roboty.

W Chrostkowie, Czesław poznał i zwerbował do organizacji następne osoby. „Tam u swoich kuzynów w Resztówce - opowiadała mama - mieszkała Janka Paradowska z Lipna. Przyjeżdżała zawsze na lato. W czasie okupacji pracowała w sklepie. Miała dostęp do papieru, który przywoziła do Józefkowa na rowerze. (W opowiadaniach była też mowa o żółtych mundurach, które ona „pożyczała” ze sklepu, a Czesław nieraz zakładał, gdy wywoził Anglików, lub na inne akcje.) Jance Czesław imponował i chyba była w nim zakochana. Czesiek jednak wybrał już wcześniej Ziutkę (Józefę), swoją przyszłą żonę, szkoda – mówiła mama - bo gdyby nie to, byśmy były z Janką szwagierkami.”
Z bardzo wczesnego dzieciństwa pamiętam historyjkę o wycinaniu postaci przez siedzącą pod stołem małą Jankę. Podobno sporo tego nawycinała. Nie byłoby to nic takiego (dzieci w jej wieku lubią bawić się nożyczkami) gdyby nie fakt, że postacie pochodziły z banknotów będących w najnormalniejszym obiegu. Zamiłowanie do krawiectwa na pewno pomogło w ukończeniu „Pensji dla panien” – wtedy już chyba gimnazjum w Lipnie, ufundowanego przez dziedziczkę z Kikoła. Do dziś pani Janka (teraz Keller), nie rozstaje się z nożyczkami i robótkami ręcznymi. (Już też nie żyje, ale prawie do końca życia prowadziła Klub Sztuthowiaków przy muzeum w Sopocie.)

O wielu faktach z działalności organizacji już się nie dowiemy. Nie ma kto o ważniejszych szczegółach opowiedzieć. Ci, co jeszcze żyją nie we wszystko byli wtajemniczani. Możliwe, że na UB istniała szczegółowa analiza – jakaś teczka. Może by do niej kiedyś spróbować zajrzeć. (Taką teczkę posiadał Czesław. Jest tam powojenne zeznanie podczas ujawnienia się - ale lojalki żadnej nie ma.)
Nie było opowiadań tak sensacyjnych jak w „Stawce większej niż życie” lub w „Czterech pancernych”- strzelania, wysadzania pościgów. Drukowanie gazetek, ulotek, ich kolportaż, odbijanie jeńców i pomoc w ich przekazywaniu dalej, kontakty z partyzantami, a nawet organizowanie broni było przy działalności Klosa dla nas nastolatków dość mdłą akcją. Nikt z nich nie chciał występować w szkołach na proponowanych prelekcjach. Nikt nie napisał pamiętnika. Nie domagaliśmy się bardziej szczegółowych opowieści, a z resztą oni za bardzo nie chcieli do tego wracać gdyż zawsze kończyło się rozgoryczeniem i płaczem opowiadających.

Pamiętam jakieś imieniny lub podobny zjazd rodzinny. Miałem może z dziesięć, lub nie dużo więcej lat. Zostałem wysłany przez starszych kuzynów po oranżadę. W trakcie już dość długo trwającej głośnej dyskusji, schodziłem z piętra. Tam na piętrze próbowano izolować młodzież zwłaszcza w ostatnim stadium – tym po wyśpiewaniu repertuaru pieśni patriotycznych. Pamiętam zapłakany, trzęsący się głos wuja Cześka, pijanego jak większość uczestników tej dyskusji. Próbowano go uspokoić, bo obecni znali zakończenie wielokrotnie się już powtarzające. Ja rozpędzony, myśląc tylko o wzięciu oranżady otworzyłem drzwi do pokoju, gdy on krzyczał bełkocąc przez łzy, że wy nie wiecie, co to gestapo. Zobaczcie, ja ich będę pamiętał do końca życia. Stałem w drzwiach niezauważony przez nikogo, bo wszyscy szarpali się z będącym w amoku Czesławem. On stał ze spuszczonymi poniżej kolan spodniami, a marynarkę i koszulę prawie naciągnął na głowę. Wszyscy próbowali go ubrać. W tej szarpaninie widziałem plecy, tyłek i nogi a właściwie jedną wielką obrzydliwą bliznę z pościąganą jak po oparzeniu skórą. (Zawsze kąpał się w długich, zakrywających łydki spodenkach i podkoszulce. Chyba przez te rany nie mógł mieć dzieci.) Potem zawisł na szyi mojego ojca i szlochając cały czas mówił, że nie wiecie, co to gestapo.

„Tosiek - wy nie wiecie, co to gestapo”.

Skomentuj na forum...