Powroty. Historia rodzinna z Józefkowem w tle

autor: Dziadek Jacek data: 11.05.2021

Dziadek Naty - Dekowski (o Nacie napisze za chwilę), był krewnym mojej prababki. Jego dzieci wyjechały do Stanów Zjednoczonych w tym samym czasie co pradziadek, a on sam mieszkał w dawnych czworakach w Józefkowie. W sieni miał warsztat, bo był stolarzem a na starość już za często nie „strugał”, więc miejsca dla jednego miał za dużo.

Józefkowo Zostało założone w XIX w przez Zielińskich na dość wysokim wzniesieniu nad J. Wielkim i nazwane na cześć ich przodka Józefa Zielińskiego. Inaczej wtedy wyglądało. Miało okrągły rynek, wokół którego pobudowano pięć (chyba) bliźniaczych , drewnianych czworaków usytuowanych dłuższymi bokami do rynku. Z niego rozchodziły się gwiaździście drogi w stronę majątku w Wiosce, druga nad jezioro do brodu na „Węgorni” w stronę Pokrzywnika, trzecia w stronę szosy do lipna i Skępego a jedna najmniej używana do strugi na „Kapuśnik” gdzie była tylko kładka dla pieszych z jednego bala, którędy można było dostać się do Żagna. Oprócz tych dróg były też na granicach między działkami wąskie tryfty –odstępy między granicami umożliwiające przejście pieszemu i przeprowadzenie krowy na leżące za budynkami działki. Chyba dość szybko powstały, można by to nazwać obwodnice, drogi omijające rynek, prowadzące z lipnowskiej szosy w stronę Strugi i druga nad jeziorem. Prowadziły do wspomnianej wcześniej przeprawy, brodu na Węgorni. Przy tych drogach budowano następne zabudowania. Wiele miejsca jednak było wolnego. Nazywano go „wygonem” – może to na nim, w „innym wcieleniu” widziałem piec chlebowy i brałem udział w jego rozgrzewaniu i pieczeniu chleba wspominanym wcześniej? W moim dzieciństwie nad tym wszystkim jeszcze górowała ogromna stara topola ze złamanym podczas burzy konarem, na którym bociany pobudowały wielkich rozmiarów, stare gniazdo.
Jedną połówkę czworaka, z sienią, komorą, i dwoma izbami miał „dziadek (Naty) Dekowski. Swoją ziemię oddał komuś w dzierżawę, gdyż już mu było za ciężko. Dzierżawca od dawna przestał mu płacić. Wolał, więc taką przysługę zrobić swoim. W ten sposób Lulińscy znaleźli się w Józefkowie.

„Wtedy to już było dobrze...” Faktycznie – mieli już swoją krowę (może tą ze złamanym rogiem z obrazka znad jeziora), dach nad głową, za który nie musieli płacić, i „zawsze na zimę w sieni dwie beczki kapusty”. Kapustę mieli swoją. „Nad Strugą był kapustnik a krowa pasła się z dworskimi, tylko trzeba samemu było ją doić” – opowiadała mama. Dziedziczka Zielińska pozwalała też na swoich łąkach kopać torf. Chodzili wtedy tam całą rodziną, bo i pracy ciężkiej przy tym było dużo. Babcia tak jak na odpust brała koszyk z jedzeniem i butelki z piciem albo wielki aluminiowy czajnik. Szło się daleko na Łąkie . Po drodze wszyscy śmiali się i żartowali, tylko Czesiek zawsze zostawał z tyłu, bo czytanie w marszu strasznie mu przeszkadzało. (Wujek Czesiek na pewno uważał, że to; marsz, kopanie torfu, wykopki kartofli i inne takie rzeczy przeszkadzają w czytaniu a nie odwrotnie.) On całe życie czytał, a gdy któreś z rodzeństwa wykonało do niego należącą czynność, to zza jego okularów „sypały się iskry wdzięczności”. Często go przy wielu pracach zastępowano. Przy torfie na pewno też. Nie potrafił się skupić na innych rzeczach niż książka. Na pewno dziadek widząc Czesława stojącego na krawędzi wypełnionego wodą dołu, nieporadnie trzymającego łopatę do kopania torfu, przegonił go do dziewczyn słowami „idź, bo się utopisz”. Dziewczyny od razu odsyłały go na bok, bo im tylko przeszkadzał, gdy opowiadał, że są specjalne maszyny na „motor”, które nie tylko kopią, ale też od razu formują w brykiet wydobyty torf a człowiek tylko odbiera i układa w pryzmy. Jednak czytanie mu nie szło i wracał im pomagać, bo wiedział, że to chyba najcięższa z prac, jakie można sobie wyobrazić. Zenek z Władkiem na zmianę nie chcąc do tej czynności dopuścić ojca, stali po pas w wodzie i spod jej powierzchni, wąską, długą łopatą na długim trzonku wykopywali czarne błoto. Czym sięgnęli głębiej tym bardziej wartościowszy torf wydobywali. Dla tego doły były takie głębokie. Podawali go na brzeg wrzucając na zbite z desek nosze. Napełnione, dziadek i Czesław zanosili Natali, Heli i Lucynie, które w drewnianych korytkach, udeptując mokry torf nogami, formowały w kanciaste bryły. Po zdjęciu ograniczających kształt ramek zostawały do wyschnięcia, wyglądając jak poukładane równo na trawie czarne cegły. Te zrobione poprzedniego dnia i wcześniej już były dość wysuszone by Wanda i Janek z Krysią pod nadzorem swej mamy mogli poukładać w stosy, by jeszcze dalej przesychały i w razie deszczu nie rozpłynęły się. Na ich miejscu powstawały następne rzędy. Tak przez dwa tygodnie, aż w stosach było około czterech tysięcy cegieł. Dobrze, że było ciepło. „Najgorsze te podjadki , które szczypały po nogach i nie można było się od nich odgonić a po ugryzieniu zostawały bolące bąble. Wanda i Janek z Krysią najbardziej krzyczeli.”

Były to wakacje, jakiś rodzaj prac dla siebie, dla swego domu by w zimę mieć czym napalić w piecu. W tych czasach wiele rodziny, zajmowało się zarobkowo kopaniem torfu. Kiedykolwiek przejeżdżamy przez leżącą niedaleko Skępego Wólkę, mama opowiada, że „oni stąd”, gdy śnieg stopniał, nie czekając aż się ociepli zaczynali kopać i wozić do miasta torf. Przez lato chorowali, a jesienią wieziono ich na cmentarz tą samą drogą i tymi samymi chudymi konikami ciągnącymi małe, nieraz plecione z wikliny furmanki. „Suchoty” to najczęstsza przyczyna śmierci w tamtych czasach.
„Teraz nie ma biedy, zobacz ile drzewa leży w lasach. Dawniej dziedziczka musiała pozwolić na zbieranie gałęzi i szyszek, bo inaczej gajowy przeganiał. Było wszystko wyzbierane a teraz zobacz nie ma jak przejść. Nie ma biedy, ludzie mają za dużo pieniędzy albo węgiel za tani”.
W tych latach pobudowano kolej z Torunia przez Lipno, Skępe, Sierpc, Nasielsk do Warszawy. Nie wpisał się ten fakt w pamięć mojej mamy, ani to, że wcześniej w tych okolicach jeździła kolejka wąskotorowa jeszcze istniejąca w moim dzieciństwie niedaleko wsi Głodowo i na trasie do Fabianek. Do babci na wakacje do Osówki mama przestała chodzić. Którejś jesieni była ostatni raz - na pogrzebie. Na pieszo i chyba też w nie swoich butach. Nawet, jeśli byłby już pociąg, to i tak nie mieli pieniędzy na bilet, mimo, że było taniej niż autobusem.
„Zenek po skończeniu seminarium zaczął pracować w szkole w Lipnie. Dojeżdżał codziennie na rowerze. Czesław – u dziedziców w Żuchowskim młynie. Już wtedy było bardzo dobrze, - mówiła mama - bo oprócz pieniędzy dostawał mąkę. Tata nadal był dróżnikiem. Chyba mniej pił, i to wtedy pobudowaliśmy dom”.
Teraz nadeszła właśnie ta chwila, w której pojawiła się Nata. Przypłynęła ze Stanów Zjednoczonych do Gdyni. Przypłynęła Batorym odwiedzić swego dziadka. Przy okazji poznała swych bardzo dalekich kuzynów. Na pewno Zenek, jako najstarszy pomagał jej poznać okolicę. Był jak oni wszyscy w całej rodzinie, przystojnym chłopakiem.
Ona też była ładną dziewczyną. Nic dziwnego, że obydwoje zakochali się w sobie. Nie będę tej historii opowiadał, aby jej swą nieporadnością nie popsuć. Niech czeka na kogoś lepszego w tym ode mnie i gwarantuje, że będzie w stanie stać się przebojem przewyższającym opowieść o Tristanie i Izoldzie a nawet „Love Story”. Nim Nata popłynęła z powrotem do Ameryki dała pieniądze na budowę. Bardzo szybko powróciła po załatwieniu tam wszystkich swoich spraw. W Józefkowie chyba kończyli dom.
Postawili go na skraju wsi od strony Lipna. Z szosy było widać szczyt z jednym oknem. Od frontu były dwa i drzwi wejściowe. Stał na podmurówce gdyż miał piwnicę z wejściem z kuchni. Za nim w głębi podwórka była mała stodoła a z lewej obora (też mała) z dobudowaną pralnią. Od podwórka był ganek - pod daszkiem z kilkoma schodkami. Wtedy może jeszcze nie, ale wkrótce wyrosły drzewa owocowe (w dzieciństwie przyjeżdżałem na wiśnie). Nie wiem czy do powrotu Naty już był pobudowany. Po ślubie, stała się jeszcze jedną moją ciocią. Rodzina Lulińskich zaczęła rozrastać się w boczne odnogi. Dziadkowie nie długo zostali pierwszy raz dziadkami. Urodziła się Dusia, pierwsza moja kuzynka nie dużo młodsza od naszej najmłodszej ciotki – Krysi
To chyba też w tym czasie w mamie zakochał się kolega Zenka albo Cześka z seminarium Leon Osiakowski. Była bardzo ładną, szczupłą, czarnowłosą dziewczyną z czarnymi tajemniczymi oczyma z porównywalną urodą do Poli Negri . Nawet podobnie obcinała włosy i nosiła (może tylko pozując do zdjęcia) podobnie uformowaną w turban chustkę. „Zabierali mnie ze sobą na bale do seminarium a na jednym nawet wybrali mnie królową balu. To na nim dostałam ten kotylion. Kolega (ten od kotyliona – tłumaczyła mama), prosił Cześka, aby pomógł mu umówić się ze mną, ale ja nie chciałam, mimo, że mi się podobał. Chyba zakochałam się w nim, ale myślałam, że to jeszcze za szybko. Miałam dopiero siedemnaście lat.”


Skomentuj na forum...