Powroty. Początek - Wspomnienia dawnych dziejów

autor: Dziadek Jacek data: 09.05.2021

Tak naprawdę nikt w rodzinie wcześniejszych czasów nie pamięta. Nikomu to nie było potrzebne, a może nawet chciano o czymś zapomnieć, więc wśród najmłodszych tego nie utrwalano. Życie i bez tej wiedzy wtedy było bardzo trudne. Pierwsza próba zagłębienia się w dokumentach parafialnych kilka lat temu od razu odebrała mi chęć szukania. Natrafiłem wtedy na ślady pożaru, a właściwie to pożar strawił ślady, które ja chciałem odszukać. Ocalałe od ognia księgi przeniesiono do piwnicy a tam woda zrobiła porządek z resztą, którą wywieziono do powiatowego archiwum.


Tak więc, mogę cofnąć się naszą rodzinną pamięcią jedynie do połowy XIX wieku opierając się na wspomnieniach mojej mamy. Powraca w nich w okolice Czernikowa.

Jadąc od strony Warszawy, mijamy na wzniesieniu przy samej drodze rosochatą sosnę. Rosła tam w moim dzieciństwie, w dzieciństwie mojej mamy, a myślę, iż pamięta dzieciństwo dziadka i pradziadka. Podobno ma trzysta lat. (Już nie istnieje, nie wytrzymała remontu drogi.) Miejsce to moja mama nazywała „krzywy las”, mimo, że do najbliższego lasu może być z dziesięć kilometrów. Przez to w dzieciństwie śmiałem się z tej nazwy. Teraz, gdy przejeżdżamy obok tej pamiątki po starym borze - śmieją się z tego moje dzieci. Tu zaczyna się okolica „powrotów” tych najstarszych, najdalej pamiętanych.
Obok niej przechodziły pielgrzymki idące do Skępego wtedy, gdy droga nie miała asfaltu a nawet nie była utwardzona brukiem. W młodości wielokrotnie pod tym samotnym drzewem moja mama zakładała buty niesione w ręku od samego Skępego, gdy szła na wakacje do swej babci. Szła na skróty przez Jarczewo, Chodorążek, Chlebowo, Wolęcin, i Kikół. Polnymi drogami, którymi do dziś chodzą pielgrzymki. Skraca się tędy parę kilometrów w tej dwudziestoośmiokilometrowej trasie. Wędrówka trwała od rana do obiadu. Autobusem byłoby szybciej i mniej męcząco. Jeździły na trasie Sierpc - Lipno - Toruń. Miały bazę w zajeździe naprzeciw klasztoru gdzie mieszkał ich właściciel pan Gryglewicz i gdzie niedaleko, i oni mieszkali w wynajmowanym mieszkaniu. Często patrzyła na wyruszające w trasę, nawet niezbyt zapełnione autobusy. Wystarczyło tylko wsiąść...

O świcie pódrożki były mokre od rosy, która iskrzyła się we wschodzącym słońcu. Słońce odbijało się w hełmach klasztornych wież, gdy przed wejściem między drzewa na pagórku „jeszcze ostatni raz” obejrzała się za siebie. Jej czarna głowa podskakiwała nad zaczynającym kwitnąć żytem. Miała dziesięć, a może nie dużo więcej lat, więc podskakując z nogi na nogę śpiewała jakąś dziecięcą piosenkę. Przekrzykiwała śpiew wiszących nad zbożem skowronków. Radośnie podniecona, szła do swojej ukochanej babci. Babcia najbardziej ją kochała ze wszystkich wnuczek – była najstarsza i znała drogę. Buty, które niosła w południowym słońcu stawały się coraz cięższe. Tak właściwie to mogła ich nie brać. Założy je dopiero przy „krzywym lesie”, bo tam za zakrętem już Steklin i wszyscy ją znają. Będą mówić „to ta Natalka, co się utopiła i nie żyła a teraz, jaka ładna dziewczyna”. Bez butów było by głupio a nikt nie pozna, że buty są pożyczone.

Tak mogłaby zaczynać się nie jedna bajka. W pożyczonych butach a właściwie z nimi w ręku, nie do następnej wsi, lecz prawie trzydzieści kilometrów na piechotę, ledwie kilkunastoletnia dziewczynka wysłana przez okrutnych rodziców do babci na wakacje. To nie okrucieństwo, lecz bieda – u babci, chociaż było co jeść. „Babcia Pierzgalska miała w Osówce Żelazną Krowę”

Ciężko wytłumaczyć rzecz, która kojarzy się z koniem trojańskim a naprawdę jest świadczeniem emerytalnym działającym w tej części tak biednego państwa. Polegało to na oddaniu na starość gospodarki lub jej części nawet całkowicie obcej osobie, w zamian za opiekę i utrzymanie. W zależności od umowy, do śmierci dysponowało się ustaloną ilością krów, kur czy np. uli w pasiece.
Te słowa mojej mamy sięgają XIX-tego wieku. Babcia Pierzgalska – moja prababcia ze strony mamy, jak to się mówi po jej kądzieli, mieszkała w Osówce niedaleko Steklina. Musiała posiadać gospodarstwo, parę mórg pod osowskim lasem, które przekazując chyba synowi (wujowi mojej mamy) zagwarantowała sobie dożywotnią, tak wtedy nazywaną rentę.
Jak było z przodkami mamy po mieczu?
Pradziadek, Luliński Wawrzyniec a z rosyjskiego Ławrenty (w Stanach Zjednoczonych, dokąd wyemigrował, miał w dokumentach Lorens) urodził się w 1856 r. w Steklinie (100 lat przede mną). Pradziadek wziął ślub z Józefą Dekowską. Pracowała we dworze w Steklinie. Była, jak przekazy rodzinne podają „klucznicą”, co można rozumieć, jako zarządzającą służbą. Mieli z sobą trzech synów. Przekazy rodzinne podsłuchiwane pokątnie, (gdyż nigdy się o tym oficjalnie nie mówiło nawet w gronie wujów i ciotek), na ojca najmłodszego syna Wacława, wskazywały dziedzica. Dziedzicem Steklina był hrabia Linowski. Nie mam pojęcia, który, bo jak podają źródła, w tym okresie było ich trzech. Jest duże prawdopodobieństwo, że te plotki były prawdą, gdyż po urodzeniu się Wacława (mojego dziadka), pradziadek zabrał dwóch starszych synów i wyjechał do Ameryki. W tym czasie wiele osób z ich bliskiego otoczenia – kuzynów wyjeżdżało za ocean. Ta plotka więc może być zbiegiem okoliczności a pradziadek po zagospodarowaniu się miał ściągnąć żonę i najmłodszego syna. Do tego jednak nigdy nie doszło. Zmarł w 1920r. w ówczesnym Cook – dziś Chicago. (Źródło: www.amcestry.com - 1920 US Federal Census, Residense city Cook (Chicago). Jego dwaj synowie zmarli nie przedłużając linii Lulińskich. Jeden z nich miał córkę, która po II W.Ś. przysyłała przez UNRE talony na mąkę (odbieraną z młynów w Lubiczu). Miała ona przyrodniego syna, który nie podjął kontaktu z naszą rodziną i zmarł również bezdzietnie. W moim dzieciństwie wiadomość o tym przekazał znajomy tej ciotki podczas przyjazdu do Polski już po jej śmierci. Dzieci najstarszego wuja Anzelma, utrzymują kontakt ze swymi dalekimi kuzynami po emigrującej jednocześnie z pradziadkiem rodzinie. Jest to dla mnie już jednak bardzo głębokie "popradziadkowe" pokrewieństwo.

Tak więc, prababcia została z najmłodszym synem i nadal pracowała we dworze. Chyba tam dziadek nauczył się czytać i pisać, bo raczej szkół dla polskiego chłopstwa w tym czasie nie było. Istnieje przekaz rodzinny, że sąsiadom gromadzącym się wieczorami „pod chłopską strzechą” czytał „Sagę rodu Forsythów” przyniesioną ze dworu. Jestem przekonany, iż po tą pozycje dziadek sięgnął dopiero po wyczerpaniu lektur bliższych naszej kulturze. Nie wiem czy o tym „trafieniu pod strzechę” myślał nasz wieszcz, ale dziadek do tego chyba przyczynił się na pewno.
Znał język rosyjski, bo to przecież były tereny pod tym zaborem. Niemiecki również. Jako „akortnik” (Akortnik (prawidłowo chyba akordnik) – pracownik wykonujący pracę w systemie akordowym gdzie płaca zależy od ilości wykonanej pracy, często w j. potocznym określano tą nazwą osobę rozliczającą lub odpowiedzialną za grupę pracujących na akord również z nimi pracującą) zbierał ludzi i całymi rodzinami wyjeżdżali do pracy w Prusach. Po ślubie z Józefą Pierzgalską razem jeździli pracować, zabierali z sobą dzieci. Najmowali się na cały sezon do pracy w dużych majątkach. Powracali na zimę często z jednym dzieckiem więcej. Czesław, nieco starszy brat mamy miał w dokumentach wpisane Missow pow. Greifswald. To tam musieli jeździć do pracy. (W niektórych dokumentach mojej mamy również pokazywała się nazwa tej miejscowości.) Był on z kolei szóstym ich dzieckiem. Zenek, Władek, Irenka, Ferdynand, Natalka i Czesław. W tym czasie Polska odzyskała niepodległość, i więcej już nie wyjeżdżali. Zmarła Natalka, a wcześniej chyba Ferdynand. W 1919 roku urodziła się następna córka. Dostała imię też Natalka by zagłuszyć brak tamtej bardzo kochanej. Możliwe, że to wydarzenia z nią związane, nie zaś odzyskanie niepodległości było przyczyną zaprzestania wyjazdów do Prus.

Nie śpieszono się z chrzcinami – może po żniwach - będzie trochę pieniędzy. Przyszły wykopki. Wszyscy byli w polu, w kartoflach, nawet najmniejszy drobiazg. Trzeba było wykorzystać wszystkie ręce i ostatnie słońce tej na pewno kończącej się jesieni. Starsza kuzynka, na rozciągniętym między drzewami sznurze wieszała pranie. Pod krzakiem bzu na złożonej na pół kapie leżała dopiero co zaczynająca raczkować Natalka. Nie miała lnianej szmatki z zawiązanym w środku kawałkiem cukru zastępującą dzisiejszy smoczek. Bawiła się szmacianym gałganem z doszytymi starymi guzikami w miejscu gdzie to „coś” powinno mieć oczy. „Niech pobędzie na dworze póki nie pada, bo w domu ciasno”. Przy którymś wywieszanym koszu, przyszedł kuzyn do pomocy przy zbieraniu kartofli. Spytał o dziecko gdyż zobaczył pustą kapę. Za bezlistnymi już krzakami było widać staw a na nim pływający kaftan.
Wskoczył do wody. W gliniance było po szyje. Nie trzeba było szukać. Z kaftanem połączone było przecież dziecko. Nieżywe. Wrzask narobiony przez wieszającą pranie dziewczynę ściągnął na podwórze sąsiadów. Krzyki przywołały wszystkich od kartofli. Rzucali motyki, kosze. Biegli na wprost przez kartoflisko. Przewracali się w redliny plącząc nogi w sterczących łętach kartofli. Podnosili się i biegli dalej. Wśród dymu snującego się nad polem, który zawsze towarzyszy wykopkom, wyglądali jak przerażające duchy zanurzające i wynurzające się z mgły.
Przed domem zebrała się już cała wieś. Wszędzie było słychać lament i krzyki. Jeden drugiemu przekazywał, że „Natalka się utopiła”. Ktoś trzymając za nogi próbował „wylewać” z niej wodę, inni bujali na rozciągniętym prześcieradle. „Boże – trzecie dziecko w tak krótkim czasie”. Lusterko przykładane do ust pokrywało się nieznacznie parą. Ona jeszcze nie umarła, chociaż nie słychać bicia serca. Dziadek odebrał ociekającą wodą córkę i oddał zrozpaczonej matce. Posadził je na częściowo wypełnionym ziemniakami wóz. Wyszarpał drewnianą burtę i nie czekając aż ziemniaki się wysypią podciął batem konie. Od raptownego ruszenia przestraszonych koni część pozostałych ziemniaków spadła na podwórzu, część na wjeździe przy bramie, gdy wóz skręcił na dwóch kołach w stronę Czernikowa. Tam też spadł szczyt i niezdjęta druga burta. Ktoś podbiegł i podnosząc ją krzyczał za odjeżdżającymi, że się pozabijają. Reszta też wybiegła na drogę i patrzyli z przerażeniem na oddalający się wóz ze stojącym w rozkroku, z batem w ręku dziadkiem. Za chwilę na drodze po nich zostały tylko rozsypane kartofle i opadający tuman kurzu. Słychać jeszcze było świst bata i galop koni w głębokim jarze przy jeziorze. Kobiety, które do fartuchów zaczęły zbierać rozsypane na drodze ziemniaki, mówiły jedna do drugiej, że nic przecież nie pomoże, bo w Czernikowie nie ma lekarza. Druga, że konie zajeździ i padną a to przecież nie jego. Ktoś trzymając się za głowę, pobiegł za nimi omijając pogubione kartofle. Możliwe, że był to Władek, bo Zenek z Irenką uspakajali przeraźliwie płaczącego Cześka. Prababcia siedziała na kamieniu przy wjeździe. Ukryła twarz w fartuch i kołysząc się do przodu, do tyłu, łkając, jak w amoku powtarzała – Natalka się utopiła, Natalka się utopiła...

Dziadek z babcią i moją mamą dojechali do kościoła w Czernikowie. Po pięciokilometrowym galopie, konie pokryły się pianą. Nie było widać, że są brązowe.
Na prośbę dziadków ksiądz ochrzcił, jak to on nazwał prawie zwłoki ich dziecka. Na rodziców chrzestnych zostali poproszeni przechodzący obok kościoła jacyś całkiem obcy ludzie. Ksiądz tego faktu nie wpisał do księgi, bo umarłej akt chrztu nie będzie na pewno nigdy potrzebny. Potem usiedli na zbitych trzech deskach stanowiących dno wozu i już chyba nie płacząc wracali do domu. Dziadek na pewno przytulił trzymającą dziecko babcię i pocieszał, że jeszcze Natalka żyje. Obudzi się, i wszystko będzie dobrze, a jak wyzdrowieje pójdziemy do Skępego, podziękować Najświętszej Panience. Po drodze spotkali zapłakanego Władka, zabrali na furmankę i pojechali dalej. Mimo, że już się ściemniało prawie cała wieś czekała przed domem. Podbiegli naprzeciw, pytając, co z Natalką. Potem rozeszli się nie chcąc już dalej uczestniczyć w smutku i w oczekiwaniu na jej śmierć.

Noc przeżyła. Dzień – też. Następny również. I następny. Ktoś podpowiedział, żeby spróbować karmić, lub chociaż poić wodą. Początki były mało rokujące poprawę. Zwilżano jej wodą usta. Po jakimś czasie zaczęła ssać pierś, którą natrętnie moja babcia, jej kilka razy dziennie podsuwała. Jednak długo nie odzyskiwała przytomności. Wszyscy dookoła mówili, że nawet jak będzie żyła to i tak nic z niej nie będzie.
A jednak. Po pół roku (tak opowiadali) ocknęła się. Narobiła tym tyle samo zamieszania we wsi, co swym utonięciem. Znowu zeszła się cała wieś żeby na własne oczy zobaczyć. Niebawem zaczęła raczkować a potem chodzić. Długo wszyscy pamiętali, że „to ta Natalka, która się utopiła i nie żyła, a teraz jest taką ładną dziewczyną”.

Z obliczeń wynika, że całe to wydarzenie odbyło się na wiosnę – bardziej przy sadzeniu nie zaś zbieraniu ziemniaków. Ja miałem od dzieciństwa zapisany w wyobraźni taki obraz i myślę, że niczego tym nie popsułem. Fakty nie zostały zmienione a Natala żyje już tyle, nie mając dowodu, że się kiedykolwiek urodziła. Wielokrotnie ocierała się o śmierć, a ta jakby jej nie zauważała. Chyba do tego potrzebny jest jakikolwiek wpis w „księgach przychodu” - bo, u św. Piotra porządek musi być, zwłaszcza przy „rozchodach”.

Prawdopodobnie jesienią poszli do Wymyślina by podziękować Najświętszej Panience. Poszli wszyscy tak jak chodziło się na pielgrzymki. Prababcia (chyba już ostatni raz) bez pradziadka, którego nikt nie pamiętał, dziadek, babcia (moja), Zenek, Władek, Irenka, Czesiu i Natalka ta, co się utopiła. Nieśli ją na zmianę. Dziadek z chłopakami, sadzali ją sobie na ramiona skąd było wszystko najlepiej widać. Czesiek też by tak chciał, ale już był na tyle duży i mądry, że zrozumiał i szedł przy swojej babci. Ona niosła węzełek z jedzeniem a mama picie w „litrowych flaszkach” po wódce – na pewno malinowy sok z wodą. Ze Steklina zebrało się z pięćdziesiąt osób. Do krzyża przy drodze z Torunia do Lipna odprowadziła ich cała wieś. Ten krzyż obrośnięty dzikim chmielem stał tam od bardzo dawna, gdy w okolicy panowała zaraza cholery. Przy nim na górce, z której widać wąwóz steklińskiego jeziora czekali na pielgrzymkę z Czernikowa. Już ich słychać, są na dole. Muszą przejść podmokły jar usypanym nasypem między jeziorem a ciągnącym się dalej bagnem. Podobno to najgłębsze jezioro w Ziemi Dobrzyńskiej usadowione w wyrytej przez lodowiec rynnie. Jeszcze wrócimy naszymi „powrotami” nad to jezioro, a teraz „idźmy” dalej żeby w Walentowie połączyć się z procesją idącą z Mazowsza i Trutowa. W przerwach między pieśniami, doliną jeziora w tym czystym powietrzu wrześniowego poranka dochodzą do nas ich pieśni. Razem już wszyscy przejdą pod rosochatą sosną „krzywego lasu” do Kikoła. Stamtąd nie pójdą drogą pod górkę, na Lipno obok jeziora i figury św. Nepomucena. Nie na Konotopie. (W Konotopiu też cudownym miejscu odpusty są kiedy indziej. To stamtąd powracał o kulach jakiś człowiek z nadzieją uleczenia i został wysłuchany. W powrotnej drodze swe drewniane kule doniósł tylko tutaj i pozostawił pod figurą. Ktoś je położył na wysokiej kolumnie u stóp świętego, by doczekały się mego dzieciństwa i mogły wryć się w moją pamięć.)
Pielgrzymki zawsze chodziły przez Wolęcin, Chodorążek i Jarczewo. W każdej wiosce po drodze dołączali następni, było ich bardzo dużo a jeszcze większe tłumy ich odprowadzały. Pielgrzymka dochodziła do Wymyślina, gdy tam były już z Lipna, Wielgiego i z Sierpca. Potem razem witano Włocławek, Dobrzyń znad Wisły i na końcu pielgrzymkę z Płocka. Przychodziły procesje z przyległej Warmii, Ziemi Chełmińskiej, Mazowsza i zza Wisły z Kujaw. Z Warszawy pielgrzymki płynęły statkiem do Dobrzynia nad Wisłą a stamtąd na pieszo do Skępego. To były pierwsze odpusty w wolnej ojczyźnie. Po cudzie nad Wisłą. Było za co dziękować mimo, że przybyło tyle grobów na wszystkich cmentarzach tej okolicy.
Nie można było dostać się na dziedziniec klasztorny z krużgankami. Wszystkie place wokół wypełnione a borek aż do cmentarza i jeziora. Droga przed klasztorem obstawiona straganami prawie do samego Skępego. Z zajazdu „Pod kasztanami” dochodził zapach kartoflanki a może kapuśniaku. „Chodźcie jeden dzień można nie jeść obiadu, babcia kupi obwarzanki ”. W borku, bliżej jeziora, pod ogromnym dębem znaleźli kawałek wolnego miejsca na rozłożenie lnianej ściereczki zastępującej obrus. Każdy dostał po kawałku kiełbasy, która podczas łamania wydawała trzaski jak suchy chrust. Przed pokrojeniem chleba babcia zaznaczyła jego spodnią stronę znakiem krzyża. Kromkę, która po odkrojeniu spadła poza ściereczkę Irenka podniosła i szybko ucałowała.
Do nabożeństwa był jeszcze czas. Można trochę odpocząć. Większość ludzi i tych bliżej i dalej drzemała po trudach marszu. Dziadek wstał, popatrzył w stronę jeziora. Oprócz Zenka wszyscy wtuleni w siebie zasypiali. Machnął do niego ręką i po cichu, omijając leżących poszli nad brzeg. Wiał spokojny wiatr z drugiej strony jeziora. Przyniósł przesycone lasem powietrze i długie, spokojnie wpływające na piaszczysty brzeg fale. Zagłuszały gwar dochodzący zza borku. A może to oni, zapatrzeni nie chcieli tego gwaru słyszeć. Patrzyli przed siebie. Widok był inny niż w Steklinie, mniej ograniczony. Z lewej strony przy końcu borku widzieli porośniętą wyspę na tle wysokiego brzegu, u którego stóp, w wodzie na palach stała szopa pokryta trzcinowym dachem. (A może jej wtedy tam jeszcze nie było). Za nią, dalej na wzniesieniu, słomiane strzechy domów, wokół Skępskiego rynku przy o wiele większym dachu karczmy, wyglądały jak szare kuropatwy wokół matki. Nie wiem czy nad tym wszystkim nie górowała dzwonnica drewnianego kościółka. Wszystko to odbijało się w wodzie trochę zniekształcane, nierealnie drgające na łuskach fal. Na wprost mieli czarny las na wysokim brzegu. Ten brzeg wydał się tajemniczy tym bardziej, że patrzyli pod ostre wrześniowe słońce. Na wystającym półwyspie widzieli starą wierzbę a za nią wyglądający na nieprzebyty, zacieniony bór. Po prawej, na końcu jeziora na również wysokim brzegu kilka „bielonych” na błękitno chałup Józefkowa. Patrzyli na to wszystko wciągając głęboko powietrze, tak jakby chcieli poczuć tą obecną tu siłę i uzyskać potwierdzenie swej decyzji. Przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. Tak na pewno jest i teraz. Z zapatrzenia ocknęło ich bicie dzwonów na główną mszę odpustu. Poderwało też wszystkich odpoczywających w cieniu wiekowego borku...
Pod wpływem czego i kiedy zapadła decyzja o przeprowadzeniu się do Skępego? Czy po przeprowadzce dziadek szukał pracy? Może pracę lub jej przyrzeczenie miał już wcześniej. Może tu na odpuście, gdzie zazwyczaj spotykano całą rodzinę i wszystkich znajomych, dowiedział się, że będzie potrzebny ktoś na posadę państwową. Taka posada byłaby czymś zbawiennym, gdy bieda była nie do przezwyciężenia. Dla kogoś, kto nie potrafi bezradnie czekać, a bezradność go dobijała, perspektywa diametralnej zmiany dodaje nadziei a zarazem skrzydeł. Po likwidacji granic między zaborami trzeba było te tereny scalić siecią dróg. Takie połączenie między stolicą a Pomorzem z budującą się Gdynią przebiegało wtedy w dość prostej linii przez Skępe, pamiętając, że Prusy wschodnie zostały w państwie niemieckim. Trasa, która do tej pory raczej była szlakiem przemytników, miała stać się ogólnokrajową drogą ze stałymi, nadzorującymi i odpowiedzialnymi za jej stan dróżnikami. Taką posadę otrzymał dziadek. Nie wiem jak długi odcinek jemu podlegał, ale na pewno dawał nadzieję stałej i chyba niekończącej się pracy. Na pewno tak też mniemał zapisując Zenka do Seminarium Nauczycielskiego w Wymyślinie.
Zamieszkali w wynajętym mieszkaniu w Skępem przy uliczce prowadzącej do wsi Łąkie. Tam chyba zmarła Irenka. Była to kropla goryczy, którą życie im podsunęło, żeby nie zachłysnęli się perspektywą spodziewanego szczęścia. Nie pomogło to, że już należeli do kasy chorych, tak jak drabina przeciwpożarowa na dachu nie zabezpieczała przed pożarem. Zapomnieć szybko o Irence nie dawała im zaczynająca już dobrze mówić Natalka (ta, co się utopiła...). Przez bardzo długi czas wychodziła przed dom i swoim dziecięcym głosem wołała starszą siostrę na posiłki. Wszyscy odkładali łyżki, odsuwali talerze i ze łzami w oczach wychodzili z domu. Długo nie potrafiła zrozumieć, że Irenki wśród nich już nie będzie. W zamian przyszła na świat Helena. Nie był to zbyt odpowiedni czas na powiększanie rodziny - zaczął się kryzys nazywany kryzysem lat dwudziestych. Bieda, która z tych terenów nie zdążyła odejść, pogłębiła się jeszcze bardziej. Dziadek podobno przez dwa lata nie dostawał pensji, a pieniądze, które udawało mu się gdzieś zarobić zostawiał najczęściej po drodze w gospodzie. Dobrze, że z wykopków u dziedzica Zielińskiego można było oprócz zarobionej dniówki dostać po koszu ziemniaków. „Będzie co jeść a pieniądze odda się do sklepu, bo dalej na krechę , to nawet ładna i potrafiąca się mile uśmiechać Natalka nie dostanie”. Mimo takiej biedy, propozycja dziedziców ze Złotopola (w ich imieniu pertraktowała dziedziczka Zielińska) o usynowieniu przez nich Heleny, została w rodzinie bezdyskusyjnie wykluczona, choć dziadkowie mieli dostać podobno równowartość pary koni. Dziadek pracował dalej jako dróżnik, nie zawsze dostając pieniądze. Zabierał ze sobą Władka. Zenek uczęszczał do seminarium Natala a i zaraz Helena zaczęły chodzić do szkoły, najpierw czteroklasowej, a potem do szkoły ćwiczeń. Praktykowali w tej szkole uczestnicy starszych roczników z seminarium. W międzyczasie urodzili się Lucyna, Wanda, Janek i najmłodsza Krysia. Nieraz nie było miejsca na odrabianie lekcji, a do Zenka przychodzili koledzy i ci ze Skępego, i mieszkający w internacie. Często było śmiesznie i wesoło. „Stare konie” żartowały sobie z paroletniej Krysi, że jest ich narzeczoną i ma wybrać jednego z nich i dać mu buzi. Po długich namowach zgadzała się, „ale tylko przez fartuszek”.

Nieraz młodzieży było tak dużo, że nie mieli gdzie siedzieć, ale to nikomu nie przeszkadzało. Opowiadano różne historie, czytano książki. Niejednokrotnie ktoś dostał talerz zupy, gdy akurat była. Często zdarzało się, że nie było co do garnka włożyć. Opowiadano z uśmiechem, że nieraz najmłodszy Janek wycinał z papieru śledzia, który potem położony na stole towarzyszył im w jedzeniu kartofli polanych zsiadłym mlekiem z cebulą. Janek był w rodzinie dostawcą różnych śmiesznych historyjek. Dostał przezwisko Nynaś, które funkcjonowało nawet po wojnie aż do jego śmierci. Wzięło się stąd, iż na widok jadących na targ wozów ze świniakami, powiedział (nie mogąc znaleźć na nie określenia), że widział dużo „nynasi”. Parę dotyczących jego historyjek opowiem w dalszym ciągu. Teraz chciałbym tą najzabawniejszą opowiedzieć, gdy poszedł do szkoły. Na którejś z pierwszych lekcji pani przeprowadzała wywiad. Na pytanie, kto śpi w nocy sam, jako nieliczny odpowiedział, że on. Zdziwiona nauczycielka znająca ich rodzinę, dopiero na przerwie poprosiła Janka, aby wytłumaczył czemu kłamie. On odpowiedział, „że nie kłamie i śpi sam, ale w nogach ”. Faktycznie nie kłamał, miał wspólny chyba szlaban z najmłodszą Krysią. Był okres, (mieszkali już w Wymyślinie), że do seminarium zaczął chodzić syn kuzyna dziadka i przez pewien czas u nich mieszkał.

„Było to chyba, gdy zmarł Józef Piłsudski. A może Zenek miał wtedy maturę i Czesław zaczął chodzić do seminarium. Czesiek też ale z własnym taboretem. Zostawiał go na noc u woźnego.” (Tak to prawda mimo, że dziwnie brzmią słowa mamy. Czesław chodził na zajęcia i zdawał egzaminy eksternistycznie.) Możliwe, że to było wszystko w tym samym czasie. W seminarium zrobili wielką akademię. Nawet ja (słowa mojej mamy) mówiłam wiersz o X pawilonie w warszawskiej Cytadeli. To było przedstawienie pod tytułem „Gwiazda Syberii”, Zenek też i Czesiek – my razem występowaliśmy, tylko, że Czesiek był wolnym słuchaczem, bo nie mieliśmy pieniędzy. Mnie – kontynuowała mama - nauka szła bardzo dobrze, nawet takiej jednej koleżance, co z rodzicami wróciła z Ameryki pomagałam i podpowiadałam, a ona mi za to dawała chleb. Chleb z masłem. Pani Wałaszkiewiczowa, ta co nas uczyła, nieraz, żebym jej nie podpowiadała, to wysyłała mnie po coś do sklepu. Po bułki. Potem to już w szkole, tym najbiedniejszym dawali taką dużą bułkę drożdżową i kawę z mlekiem. Heli też. I Lucynie, i Wandzie - Jankowi i Krysi nie, bo jeszcze nie chodzili - nie chodzili do szkoły. W szkole mieliśmy harcerstwo. Ja byłam przyboczną i jeździliśmy na obozy. Kilka razy nad jeziorem w Łąkiem spaliśmy pod namiotami. Na taki dłuższy obóz to poszliśmy aż do Bobrownik nad Wisłę. To było bardzo daleko, bo furmanki wiozły namioty i jedzenie – chyba ze trzydzieści kilometrów. Tam na takiej wyspie z kamienną groblą zalewaną przez wodę były ruiny wielkiego zamku, takie z cegły. Widać było kominy celulozy we Włocławku. I to chyba wtedy kuzyn naszego dziadka, dziadek Naty zabrał nas wszystkich do Józefkowa.”

Skomentuj na forum...