Powroty. Pośród wspomnień nad Mieniem - Skępe i okolice

autor: Dziadek Jacek data: 08.05.2021

Archeolodzy dokopali się tu do zwęglonego drewna, co świadczy, że gródek został strawiony przez pożar. Może było tak jak w „Krzyżakach” ze Spychowem Juranda. Nie czytałem poematu pod tytułem „Jan z Kępy” Gustawa Zielińskiego, którego ród dziedziczył te dobra przeszło trzysta lat. (W bibliotece narodowej przechowywany jest „Kirgiz”, lecz „Jana z Kępy” nie posiadają). Jak on sobie to wszystko wyobrażał? Czy po pożarze jego bohater przeniósł swą siedzibę na wyniosły przesmyk między Jeziorami Świętym i Małym w miejsce gdzie jest rynek dzisiejszego Skępego?

A może było odwrotnie o czym opowiada inna legenda, że jakaś pobudowana tam budowla, może jeszcze pogańska świątynia stała na wysokim brzegu i zapadła się pod ziemię pozostawiając miejsce dla Jeziora Świętego. Nocami ponoć słychać było bicie dzwonów dochodzących spod wody.
Robiliśmy wyprawy kajakami z Jeziora Wielkiego rzeczką przy „okopie” na „Małe” i „Strugą” na „Święte”. To jezioro było dla mnie zawsze dziwne i budziło we mnie niepokój, nie tylko w związku z tą opowieścią o zatopionej świątyni, ale też z powodu jego wyglądu. Było większe od „Małego”. Miało najczystszą wodę ze wszystkich skępskich jezior. Patrząc na powierzchnię widziało się wystające listki. Był to mech torfowy, który zarósł już wtedy to jezioro tak, że ciężko było płynąć kajakiem. Istniały tam jednak nie całkiem zarośnięte miejsca. Wyglądały jak bardzo głębokie studnie o różnych średnicach. Strasznie bałem się w nie patrzeć. Myślałem, że mogę coś niedobrego zobaczyć w głęboko oświetlonej przez słońce czeluści. Legendy zaszczepiają ciekawość, ale również przynoszą strach. Mimo to, z zaciekawieniem oglądało się w nich sceny jak z filmów o rafach koralowych.
W większych „studniach”, w żakach rozstawianych przez rybaków, widywaliśmy złapane ryby a nawet nieżywego perkoza, który wpłynął do sieci za rybą.

Bardzo trudno znajdowało się rzeczkę by płynąć dalej - na następne jezioro. My uparci znajdowaliśmy, prawie po „omacku” wpływając we wszystkie po kolei szczeliny w trzcinach. Rzeczka była tak wąska, że trzeba się było odpychać rękoma od szurających o burty trzcin. Płynęliśmy bardzo długo zanim wśród zarośli ujrzeliśmy wolną przestrzeń. To jezioro było najmniejsze, ledwie mieściły się na nim wszystkie kajaki naszej wyprawy. Woda była w nim czarna – a tak naprawdę wcale jej tam nie było. Nasze kajaki „stały” w czarnym błocie! Błoto było głębsze niż długość wiosła. Stanęliśmy w kajakach, aby nad trzcinami zobaczyć gdzie jesteśmy.
Ujrzeliśmy bezkres trzęsawisk otoczonych ciemną kreską lasu. Na piechotę tu nigdy nikt nie mógł przywędrować. Chyba nie tylko brzegi tego „akwenu” składały się z luźno pływających kęp tataraku i pałek wodnych. Dzisiaj, jako dorosły odradzałbym przepychania się w labiryncie pływających szuwarów. Wystarczy parę chwil nawet łagodnego wiatru, aby „kałuża” wypełniła się niby lądem a powstała w innym oddalonym nawet o kilometr miejscu, zmieniając i zasłaniając ujście a zarazem drogę powrotną.
Wtedy nie myśleliśmy w taki sposób. Celem wyprawy było „odkrycie” źródeł rzeki Mień, która wypływa ze Skępskich jezior i wpada do Wisły w okolicy Nieszawy. (Teraz wiem, że źródła są dalej za Wólką.) Przepychaliśmy się kajakami czymś, co mogło być kaczą lub łabędzią ścieżką. W końcu brzegi rzeczki zmieniły się w wyrównywany ludzką ręką sporych rozmiarów rów melioracyjny, płynący przez zadbane łąki z kierunku lasu. Las tylko małym swym skrajem przylegał do rzeczki. Za nim znowu widać było otwartą przestrzeń osłoniętą przed naszym wzrokiem może dwumetrowym wałem. Po podpłynięciu bliżej ujrzeliśmy dziwną budowle. Łączyła nasypy po obu brzegach. Był to swego rodzaju most, dość szeroki, z solidnych bali, z między których lała się woda tak mocno, że nie mogliśmy pod nim przepłynąć kajakami. Ku naszemu zdziwieniu, okazało się, że jesteśmy na skrzyżowaniu dwóch rzeczek, płynących jedna nad drugą drewnianym akweduktem. Po wejściu na górę ujrzeliśmy ogromny obszar wypełniony wodą poprzecinany groblami. Były to niesamowitej wielkości stawy rybne. Uznaliśmy je, jako następne jezioro. Do dziś nie widziałem tak wielkich stawów. Po odpoczynku postanowiliśmy wyruszyć dalej. Uznaliśmy jednak, że woda zasilająca stawy musi wpadać z naszej odkrywanej rzeki gdzieś na ich końcu, widocznym prawie na horyzoncie. (Dopiero po wielu latach dowiedziałem się, że woda do stawów płynęła kanałem przekopanym przez Zielińskich od J. Łąckiego.) Perspektywa płynięcia monotonnym „rowem melioracyjnym” przez następnych parę kilometrów zniechęciła nas zupełnie. Będąc prawie u celu zrezygnowaliśmy z dalszej drogi, pozostawiając odkrycie źródeł do następnego razu, którego do tej pory jeszcze nie było.
Może tam kiedyś powrócę!? Zabiorę moją nową żonę, prawie dorosłe dzieci a może i niedługo wnuki. Pojedziemy na rowerach, aby nie przepływać przez bagna będące kiedyś Jeziorem Patna. Stamtąd pojedziemy, bo jest już blisko do wsi Koziołek. Nigdy tam nie byłem.
Bardziej poznałem okolice wokół Jeziora Wielkiego. W tamtą stronę nasze kajakowe wyprawy kończyły się dopłynięciem do wsi Józefkowo. Wioska leży na wysokim wzniesieniu, u podnóża którego kończy się jezioro i wypływa Mień. To wzniesienie podobnie jak wyniosły brzeg nad jeziorem Małym również uformował lodowiec, a jest ono nie tak strome, ale równie wysokie.

Znam tam z dzieciństwa studnię, do wykopania, której zużyto dwadzieścia jeden metrowych, betonowych kręgów. Było w niej ciemno, tylko w malutkim krążku wody na dnie, odbijało się niebo.
Niebo odbijało się również w Strudze, która może nawet tysiąc lat przerzynała się przez tak wysoką górę. Wypływając z jeziora stworzyła wspaniały, prawie górski przełom. W Żuchowie zwalniała bystry bieg spiętrzając swą wodę, aby napędzać chyba do dzisiaj istniejący młyn. W tym idealnym do tego miejscu młyn był już w początkach klasztoru. W dokumentach jest zapis o młynie „borowym”, w którym zakonnicy mogli mleć swe zboże. Wróćmy jednak do Józefkowa. Tam w samym ujściu do Strugi zbudowany był jaz z przepustem. Miejsce to nazywano „węgornią” gdyż zaopatrzone było w kraty niepozwalające rybom wypływać z jeziora. Przy niej w czasie tarła odławiano próbujące przedostać się węgorze. Nie przypominam sobie by był tam wtedy most. Woda spływająca z przepustu tworzyła bardzo płytkie rozlewisko, wykorzystywane jako bród do pokonywania rzeki. Piesi korzystali z wąskiej kładki na przepustach. Zawsze było tam pełno krzykliwych gęsi. Z wielkim wrzaskiem uciekały sprzed dopływających do brzegu kajaków. Próbowały nas atakować, a niektóre nawet boleśnie podskubywały. Co roku tu przypływaliśmy na swego rodzaju połowy. Przy stojącej nad brzegiem remizie strażackiej zostawialiśmy nasze kajaki. Wśród niesamowitego tumultu, wrzasku, gęgania i pisku podskubywanych przez rozwścieczone gęsi, szliśmy, brodząc po kamienistym dnie płyciutkiej tu Strugi. Gęsi nas po chwili zostawiały w spokoju. Rozlewisko brodu zmieniało się w normalną rzekę wpływającą w dość wąski, głęboki i zacieniony wąwóz, którego brzegi obrośnięte były nie do przebycia chaszczami. Była to chyba tarnina, głogi i jakieś inne liściaste karłowate drzewa. Nigdy daleko nie musieliśmy chodzić by zakończyć połowy. Po niecałym kilometrze wracaliśmy z wypełnionym po brzegi jednym a jak się lepiej sprężaliśmy to i dwoma wiadrami raków. Łapaliśmy je na wielki kasior a niektórzy odważniejsi idąc wcześniej po niezmąconej wodzie łapali rękoma. Złapane, przed włożeniem do wiadra były segregowane. Zabieraliśmy jedynie większe od dłoni i pod warunkiem, że pod rozchylaną przez nas tylną płetwą nie miały młodych ani jajeczek. Takich egzemplarzy było zawsze więcej niż wkładanych do wiadra. Wrzucone do wody odpływały bardzo szybko tyłem, chowając się w korzeniach podmywanych, rosnących przy samej wodzie drzew. Dalej nie było potrzeby chodzić, tym bardziej, że w tym głębokim, zacienionym wąwozie, po jakimś czasie robiło się nam zimno. Szybko wracaliśmy do pozostawionych na słońcu kajaków. Dalej dopiero rzeka stawała się bardziej rwąca, na dnie było więcej kamieni i poprzewracanych drzew. Teraz jest tam rezerwat geologiczny „Przełom rzeki Mień”. Tam też kiedyś powrócę, by przejść na drugą stronę Strugi po zrobionej z jednego pnia i przerzuconej między wysokimi brzegami kładce. A może już jej nie ma. Przy węgorni zbudowano most by mogły jeździć tędy wielkie ciężarówki, wywożące z lasu pnie drzew pamiętających bardzo odległe czasy. Jeszcze przecież nie tak dawno przechodziliśmy po kładce na przepustach. Szliśmy wydeptaną ścieżką obok gajówki gajowego dziedziców Zielińskich. Widać ją było już z górki, jeszcze z daleka. Wyglądało to wszystko jak na bajkowych oleodrukach sprzedawanych na odpuście w Wymyślinie;
„Spokojna zatoka rozległego jeziora, wypływająca z niego rzeka z brodem, przez który chuda szkapina ciągnie wóz na drewnianych kołach z żelaznymi obręczami. Pijąca wodę szara krowa - albo lepiej dwie. Ta druga patrzy w stronę kładki, po której idzie przygięta pod ciężarem wiązki chrustu starsza kobieta. A może niesie worek z suchymi szyszkami na rozpałkę. Ma na głowie błękitną chustkę, podpiera się sękatym kijem. Jest pewnie czas wieczornego dojenia, więc krowa ją wypatrywała. Babcię zobaczyła również mała dziewczynka, która zostawia jeszcze mniejszego od siebie braciszka przy stadku gęsi i odrzucając kijek biegnie w jej stronę z rozchylonymi rączkami. To wszystko widnieje na tle ciemnego lasu, na krawędzi, którego widać małą leśniczówkę.”
Ten obrazek w przeciwieństwie do namalowanych istniał naprawdę, ma ciąg dalszy. Furmanka wjechawszy na wzniesienie, przejechała piaszczystą drogą obok domku gajowego i zniknęła w mrocznym lesie. Jeśli jedzie do Pokrzywnika to zdąży na kolację, jeśli do Ławiczka – na noc. Do Huty, w której Zielińscy założyli kiedyś hutę szkła, dojedzie przed północą. Będzie jechała cały czas przez stary sosnowy las. Na takich piachach najlepiej rosną sosny i brzozy. W tych okolicach zbieraliśmy jagody i grzyby. Las był bardzo duży, przylegał do jeziora na całym jego brzegu, aż do Skępego i dalej. Przeplatał się z prawie niezamieszkałymi łąkami i torfowiskami. Kto nie znał okolic mógł mieć kłopoty z powrotem. Można było natrafić na łosie, mimo, że są bardzo płochliwe. Widok saren i dzików nie należał do rzadkości. Z opowiadań starszych wiem, że zimowymi nocami, wilki podochodziły pod zagrody posadowione na uboczach.
Wóz całkiem znikł, już nawet nie słychać skrzypienia nieposmarowanych osi. Nad jeziorem szarzeje, unosi się mgła. Wtedy najlepiej słychać dzwony na wieczorną mszę z pobliskiego klasztoru. Ich dźwięk odbija się od ściany lasu. Dziewczynka żegna się pośpiesznie. Trzymany przez nią chłopczyk próbuje nieporadnie lewą ręką ją naśladować, a babcia niosąca worek z szyszkami porusza bezdźwięcznie wargami. W międzyczasie podeszły pod górkę i wchodzą w wąską „tryftę” między opłotki. Za nimi niepoganiane przez nikogo idą gęsi, a cały orszak zamykają krowa z obłamanym rogiem i młoda jałówka. Na szyszkach będzie upieczony chleb w prawdziwym piecu. Chleb i drożdżowe słodkie bułki. Zaczyniony rośnie już na liściach chrzanu albo łopianu a bułki wyrośnięte, czekają w rzędach na lnianym obrusie. W tej chwili czuję zapach palących się szyszek i chrustu. Na myśl o ugryzieniu tak pachnącego chleba lub posmarowanych prawdziwym masłem drożdżowych bułek, popitych jeszcze ciepłym, spienionym mlekiem, muszę parokrotnie przełknąć ślinę.
W jakiejś wsi, (nikt mi nie może pomóc znaleźć jej we wspólnej pamięci) istniał ogólnie dostępny piec chlebowy. Pobudowano go z cegły na „wygonie” . Przykryto dachem z czerwonych dachówek. Jako bardzo małe dziecko z dzieciakami z całej wsi przynosiliśmy z lasu chrust i szyszki. Wspólnie nagrzewano piec. Potem wszystkie gospodynie przynosiły swoje chleby i tam razem je piekły. Nikt tego nie pamięta tylko ja. Może to było w innym wcieleniu?

Jest wiele innych wspomnień nasuwających się na myśl o Józefkowie. Teraz jednak opowiem, co działo się z nałapanymi tutaj rakami. Płynęliśmy z nimi z powrotem do naszych domków kempingowych, obierając azymut na czubek cypla z rosnącą na nim starą, ogromną wierzbą. Leżał w dwóch trzecich długości jeziora. Ostatnim ośrodkiem, jaki posadowił się na tym brzegu był ośrodek Celulozy z Włocławka. W tamtym miejscu kończyła się ekspansja domków kempingowych. Cały ten nieucywilizowany brzeg porastał prawie nieprzebyty las, z poprzewracanymi drzewami i zarośniętymi ścieżkami. Drzewa rosnące nad samym brzegiem, przewracały się ze starości, a że ciężko było je wywozić ze względu na podmokły teren, tworzyły rumowisko dając nam namiastkę dzikiej puszczy. Szkoda, że od cypla zaczynały się ogrodzenia z siatki i drutu kolczastego. Pamiętam, że kiedyś można było dobić do brzegu pod wierzbą, wysiąść z kajaków, wyprostować nogi i odpocząć przed dalszą drogą. Stamtąd, po przeciwnej stronie jeziora, widać było borek a na jego tle kąpielisko. Z lewej strony, spośród kęp olszyn, wierzb, krzaków czarnego bzu i głogu prześwitywał klasztorny mur. Nad tym wszystkim górowały dwie wieże kościoła przykryte barokowymi hełmami. Widok wśród konarów dopełniały białe ściany nowych budynków szkoły rolniczej. Przy barokowych murach zabytkowej, noszącej ślady gotyku budowli, te niezbyt pasowały. Skąd się one tam wzięły?
W tym samym czasie, gdy Skępe zostało pozbawione praw miejskich, car zamknął klasztor. Była to również zemsta na zakonie za podsycanie buntów i czynny w nich udział. Zakonnicy, jako kapelani oddziałów powstańczych uczestniczyli nawet bezpośrednio w walkach. Jeden z zakonników kleryk A. Rymarkiewicz poległ we wspominanej bitwie pod Koziołkiem. Po upadku powstania styczniowego zakon odpowiednimi „ukazami” został zamknięty, a majątek zabrany i podzielony. Wtedy utworzono w zabudowaniach klasztornych seminarium nauczycielskie, któremu przypadł prawie w całości Borek. Wyodrębniono z niego kapliczkę Matki Bożej i przylegający do niej cmentarz. Od tej pory do 1933 roku, nimi jak i czynnym kościołem zajmowali się księża diecezjalni. Seminarium miało kształcić nauczycieli rusyfikujących naszą młodzież. Zamiar władz carskich się nie powiódł. Wbrew ich zamysłom nauczyciele byli patriotami. Sanktuarium nie przestało istnieć, mimo że wywieziono OO. Bernardynów. Spełniało nadal nie tylko religijną misję, ale podnosiło ducha w zniewolonym narodzie. Mimo zakazów na uroczystości czterechsetlecia sprowadzenia Najświętszej Panny do Skępego, przez cały 1896 rok przybywały pielgrzymki. W najważniejszym dniu jubileuszu 8 września 1896 roku przed obliczem Matki Boskiej Skępskiej stanęło pięćdziesiąt tysięcy wiernych. W 1933 roku powrócili Bernardyni. Budynki klasztorne w całości odzyskali dopiero w 1983 roku. Przez ten czas władze świeckie, zwłaszcza te „ludowe” zdążyły przyozdobić otoczenie zabytkowego klasztoru.

O wiele jednak gorszy los spotkał XIX – wieczny dworek Zielińskich, którego jasne ściany prześwitywały między starymi lipami parku. Widać go było z jeziora a nawet ze wspominanego cypla ze starą wierzbą po drugiej stronie. Mimo, że dobudowano do niego oficynę i boczne skrzydło, miał typową dla polskich dworów bryłę z wejściem osłoniętym trójkątnym portalem wspartym na chyba dwóch murowanych kolumnach.
Nie zapomnę ostatniego razu, gdy zwiedzając okolice przypłynąłem tam pokazać koleżance dworek i park. Stałem przy tych kolumnach na schodach prowadzących do wejścia. Były częściowo bez tynku i leżały połamane. Wyglądały jakby padły na twarz śmiertelnie ranione broniąc wejścia, a czerwień pokruszonych z nich cegieł spływała po schodach. Był to straszny widok, zawalone stropy, poprzewracane ściany i komin z opartymi schodami na poddasze. A przecież, jeszcze w poprzednie wakacje były tu biura Państwowego Gospodarstwa Rolnego, a po schodach na bosaka zbiegały mieszkające na poddaszu dzieciaki. To był tak zwany remont kapitalny dachu. Dworu nie odbudowano. Została tylko oficyna, której nie zdążono zacząć remontować i park z bardzo starą, lipą otoczoną kolistą ławką. Ta lipa o niespotykanych często ogromnych liściach, na pewno pamięta zamierzchłe czasy. Może pod nią Gustaw Zieliński pisał historie Jana z Kępy i dzieje swego rodu. Na pewno pod nią wieczerzali goście przyjeżdżający przed wojną na bale i polowania. Między innymi bywał tu wielokrotnie generał Rydz Śmigły. W okupacje stacjonowali we dworze Niemcy. Dopiero „planowy” remont doprowadził do jego zniszczenia. Spotkał go los setek polskich dworów. Na wszelki wypadek przestały istnieć by nie było, do czego powracać. Pani Zielińska dożyła starości mieszkając u swej gospodyni, w Wymyślinie. Jako dziecko idąc z moją mamą klasztornymi krużgankami minęliśmy dwie starsze ubrane na czarno kobiety. Jedna z nich, jak mi powiedziała mama, była przed wojną dziedziczką tych wszystkich jezior, lasów, pól, łąk, wsi, młyna w Żuchowie a nawet gorzelni z wielkim kominem, której jakoś władza ludowa nie musiała „wyremontować” i pracuje do dzisiaj. Ten komin również widać spod wierzby, gdzie urządziliśmy postój płynąc z rakami do naszego ośrodka. Odsapnąwszy, wsiedliśmy do kajaków.
Została do przepłynięcia jeszcze zatoka o jednej trzeciej długości jeziora. Po prawej widać już było stromą, bezdrzewną skarpę Biskupiej Górki, gdzie dziedzic Józef Zieliński - arcybiskup lwowski, wcześniejszy sekretarz króla Korybuta Wiśniowieckiego, ukrywał się i został pojmany przez Moskali. W miejscu gdzie brzeg obniżał się, w olszynowych drzewach, na wychodzącym w jezioro wysokim pomoście stały dwa bliźniacze, malutkie, bardzo kolorowe domki. Podobne do chatki Baby Jagi przez usytuowanie na wysokich palach jak na kurzej nodze. A że były dwa nazwano je „Jaś i Małgosia.” Za tymi domkami widać już było nasz pomost, a za nim nasze domki. Tam przygotowany był wielki stos drewna, zbierany po całym lesie poprzedniego dnia. Zaczynali schodzić się znajomi i rodzina. Ci, którzy tu w okolicy mieszkali; z Żuchowa, Józefkowa, Wioski, Wymyślina i Skępego. Na motorze, motorowerze, rowerem czy na piechotę. Przyjeżdżali i z pobliskiego Lipna. Z mieszkańców dziesięciu domków robiło się w soboty nawet w porywach stuosobowe przyjęcie. Każdy domek zajmowany był przez odrębne rodziny, ale tak naprawdę byliśmy w jakiś sposób ze sobą skoligaceni, chociażby przez tych, którzy przyszli odwiedzić. Wszyscy nazywani byli wujkami i ciociami. Najstarsi kuzyni zrównywali się wiekowo z najmłodszym wujostwem. My najmłodsi zajmowaliśmy się ogniskiem a rakami i rybami najmłodszy brat mojej mamy, Janek. Przy takiej ilości uczestników, rakowa uczta nie trwała nigdy długo mimo, że składała się z trzystu a nawet nieraz więcej raków. Każdy zdążył kilka razy podejść do rozłożonych z nimi miednic. Trzeba było dopychać się smażonymi w pośpiechu na „kilka patelni”, rybami złowionymi wcześniej lub przyniesionymi przez któregoś gościa. Znalazły się kawałki jakiejś kiełbasy, którą ktoś smażył na wyciągniętym w kierunku ogniska kiju. Inny ktoś twierdził, że ognisko jest za wielkie a kije za krótkie i jadł kiełbasę na zimno. Tak naprawdę po zjedzeniu tych paru raków i kilku rybek – najlepiej smakowały te najmniejsze okonki zjadane z ościami – przestawaliśmy myśleć o jedzeniu i zabieraliśmy się za część artystyczną. Każdy z młodych i średnio wiekowych, grupowo lub indywidualnie miał przygotowany skecz lub jakąś dowcipną historyjkę. Najstarsi również się dokładali do występów. Pośród śmiechów i owacji opowiadali kawały i różne opowiadania. W międzyczasie znajdowała się wśród dorosłych jakaś butelka z alkoholem, a że w mojej rodzinie go nie unikano, zwłaszcza przy takich spotkaniach, to nie kończyło się na tej przysłowiowej jednej. Zaczynano śpiewać przedwojenne piosenki. Najpierw „Stokrotka polna”, „Szumi dokoła las” a potem już cały, kilkugodzinny zestaw, jak ja go wtedy nazywałem „patriotyczny” z „Czerwonymi makami na Monte Casino”, „Sokołem” i „o Orlętach Lwowskich”, „Pieśń Konfederatów Barskich” i „Pierwszea Brygada”. Rodzina miała silne głosy a po tafli jeziora dźwięk łatwo się rozchodził. Docierał do innych ośrodków wczasowych, które bardzo gęsto pokrywały brzegi Jeziora Wielkiego. Później dopiero dowiedziałem się, dlaczego kobiety uciszały śpiewających, zwłaszcza przy tym ostatnim „patriotycznym” zestawie. Przy takich właśnie spotkaniach, my młodzi dowiadywaliśmy się na przykład o „Cudzie nad Wisłą” z 1920 roku, prawdy o powstaniu warszawskim, o Katyniu. Jeszcze przed przeczytaniem „Dywizjonu 303” wiedzieliśmy o tym, że nasi polscy piloci tacy jak dziedzic Zieliński walczyli i ginęli w bitwie o Anglię .

Wielu gości nie wytrzymywało do tej pory. Wracali do domów lub by uniknąć „picia” szli na spacer. Zostawali najbardziej zacięci. Często, w zależności od ilości alkoholu kończyło się na łzach goryczy, zagłuszanych przez muzykę i gwar dochodzący z pobliskiej zabawy z „Patelni” w okopie lub z dansingu „Na dechach”. Ogień dogasał. Nocną mgłę znad wody przenikały światła kawiarnianych latarni przymocowanych do barierek pomostów. W rytm jakiegoś przeboju granego przez od dłuższego już czasu pijaną orkiestrę, poruszali się tańczący ludzie. Ich cienie także poruszały się; na pokrytej mgłą wodzie, na trzcinach i porastających groble drzewach. Przypominały mi „taniec chochołów” z „Wesela” Wyspiańskiego.
Tylko zza ciemnego, starego lasu gdzieś zza bagien od strony Koziołka, od nieistniejących już katakumb dochodził głuchy, jakiś nie ludzki głos słyszany tylko przez „najwytrwalszych”. Pili, aby przestać go słyszeć. On dalej brzmiał i odbijał się od starego boru:


” .... miałeś chamie złoty róg ...”.

Skomentuj na forum...